Był kiedyś przypływ

Był kiedyś przypływ

Płyniemy na fali. Na majestatycznej fali twoich i moich uczuć. W końcu nie musimy odrabiać już mrocznych dni. One przeminęły z przeszłością, zostały rozjebane w proch, a ostatnie ich ślady puściłem z dymem pewnego wieczoru, jak w „Psach” Pasikowskiego.

Gdzieś w oddali na dziurawych krajówkach toczą się ciężarówki, napędzane zmęczeniem ich kierowców, marzących o pieniądzach, rodzinie i śnie.

Torami kolejowymi mknie pociąg międzymiastowy, a komuś w nim radość, a innemu smutek lub poddenerwowanie. Mknąłem tymi pociągami do niej, gdy grzejnik pod siedzeniem parzył w dupę, a mróz przeszywał szybę i katował zatoki. Gdy śmierdzący menel wtoczył się ze swoją torbą do wagonu za Rawiczem i zesrał się niczym aktor na samym środku. Gdy mefedroniarze spod Szamotuł bawili się za moimi plecami motylkiem i modliłem się, by zaraz nie skończył w mojej potylicy.

W wytapetowanych inkubatorach i cisza, i burdy, i handel, i libacje, i wegetacja. Narodziny miłości i chrzest dorosłości. Wykipiałe pyry. Marzenia zwiędnięte jak kwiaty na półpiętrze. Gówno na wycieraczce i gówno do powiedzenia.

Był kiedyś przypływ. Był kiedyś przypływ syfu. Stałem jak ten mały chłopiec na brzegu, gapiłem się w słońce, a za mną stali moi bliscy. Przypływ syfu był tak silny, że mnie przewrócił, a do mojej otwartej buzi wpadło błoto. Gdy odzyskałem świadomość, nie było już nikogo wokół. Oni wracają teraz do mnie w snach, a ja tęsknię za nimi dniami i wieczorami.

A w dzień płynę z tobą na fali. Na majestatycznej fali twoich i moich uczuć.

Chciałbym cię kiedyś poznać i opowiedzieć o tym przypływie.