Złodzieje z mojej ulicy

Złodzieje z mojej ulicy

Przysiadam na murku z zawarciańskimi złodziejami. To chłopaki, którzy mają brudne ręce i brudne sumienia. Nie przeszkadza mi to. Też kiedyś chciałem być zły. I byłem. W trochę inny sposób.

Ale teraz jest inaczej. Oni to chyba czują, bo dogadujemy się bez problemu, choć nic ode mnie nie chcą. Może jedynie jakieś ciepłe słowo, jakąś ulotność, mikrocząstkę bezwarunkowej sympatii. Siedzimy więc i gadamy o „tej szmacie, która zabrała mu dzieci, które widuje raz na miesiąc”. I spod tej powłoki prostych inwektyw wiem, że „ta szmata” jest po prostu miłością jego życia, której nie potrafił udźwignąć. Której na drodze stanął jego pobyt w wiezieniu i tysiąc innych, przyziemnych spraw. I w głębi duszy wiem, że wbrew pozorom, wbrew mojego trudu, wykształcenia i statusu, nawet nie majątkowego, jesteśmy tacy sami.

Przez ciemność przebijają się światła policyjnej suki.

– Panowie, co tu się dzieje?

Gówno, chciało by się rzec.

Kabaryna odjeżdża, a fuzję świateł latarni i mroku nocy przecina papierosowy dym. Nic się u nas nie dzieje.