Deszcz padał w Gorzowie nieprzerwanie od kilku dni, ale i tak nie był w stanie zmyć jego grzechów. Właśnie dobiegała końca jedna z tych wielu przeklętych, samotnych nocy, gdy już nawet alko i dragi nie są w stanie pomóc i złagodzić bólu istnienia. Przed siódmą deszcz przestał uderzać w parapet, a na horyzoncie pojawiło się słońce. Miasto budziło się do życia, a za oknem dogasały upadające gwiazdy mijającego weekendu.
Osobowy samochód wjechał w kałużę i ochlapał brudną wodą pijanego mężczyznę i dwie staruszki wracające Przemysłową z ryneczku z torbami wypełnionymi włoszczyzną i jabłkami. Kobiety rzuciły w kierunku pędzącego auta nienawistne spojrzenie, a pijak zamachnął pięścią, bełkocząc pod nosem.
Albert wyciągnął z paczki przedostatniego papierosa i zanurzył się w zadumie. Ranek upłynął mu pod znakiem intensywnych myśli o ostatnich ponurych miesiącach, niepisanym pakcie z diabłem i rozważaniach czy jeszcze ma siłę i ochotę, by zejść ze szlaku zatracenia.