Little Wonder – Rozdział I

Little Wonder – Rozdział I

Ojciec zostawił mnie i mamę , gdy miałem trzy lata. Mama zwykła o nim mówić „jebany Piotruś Pan”. Uważam, że było bardzo łagodne i poetyckie określenie na tego starego chuja. Jego beztroska zabrała jej najlepsze lata życia, a mi zabrała wzorzec rodziny i pewność siebie na podwórku. Gdy ktoś zrobił mi krzywdę, nie mogłem wyciągnąć asa z rękawa i pójść po starego, który pogroził dzieciakom palcem i podbudował mój autorytet wśród rówieśników. Musiałem radzić sobie sam.

Mama urodziła mnie gdy miała 18 lat i została ze mną na lodzie, gdy miała lat 21. Zaiste, wspaniałe wejście w młodość. Nic więc dziwnego, że próbowała zbudować coś z innymi facetami, ale im bardziej tego pragnęła, tym bardziej wszystko obracało się w katastrofę. A mi jako niepotrzebnemu ogniwu zawsze obrywało się rykoszetem.

Wszystkie te typy, które przychodziły do nas do domu, traktowały mnie jak psa, którego należy zamknąć w pokoju, najlepiej na klucz. „Żeby nie przeszkadzał”. To skutecznie zrujnowało już na starcie moje poczucie własnej wartości. Pół biedy, gdy traktowali mnie jak powietrze. Miałem wtedy spokój i nie było jakichś wyrzutów, niepotrzebnych kłótni między mamą, a nimi.

Jednego nawet polubiłem. Miał na imię Staszek. Przynosił mi jajka niespodzianki, drażetki i inne takie słodkie gówna. Był miły i pytał co w szkole. Mama wywaliła go jednak ze swojego życia po trzech miesiącach, a ja nigdy nie dowiedziałem się dlaczego.

W wieku 17 lat wyprowadziłem się z domu. Zamieszkałem na sąsiednim osiedlu, u ziomka, którego rodzice wyjechali do Włoch za pracą. Nie mieli zamiaru wracać do Polski, więc mieliśmy stabilną metę i pewność, że nikt mnie stamtąd nie usunie. Składaliśmy się na czynsz i opłaty, melanżowaliśmy, razem uciekaliśmy przed policją, razem spuszczaliśmy wrogom wpierdol. Dzieliliśmy się flotą, jedzeniem, a nawet dupami.

Miał na imię Adrian i był nieco starszy. Na osiedlu znali go wszyscy. To był typ osoby, która ma gadane, jest pewna siebie, nosi najlepsze ciuchy i potrafi wszystko załatwić. Do tego znajomości z „miastowymi” i własna chata, która umożliwiała spokojną dilerkę. Sadek nie musiał chodzić do pracy, by zajebiście zarabiać i mieć wszystko w tyle. Ja na początku dostawałem trochę siana od mamy, a gdy stałem się pełnoletni, poszedłem na bar do jednego z lokali w okolicach Rynku. Płacili słabo i w ratach, ale można było pić i jeść do woli, a młode studentki lubią barmanów.

Sadek oferował więc metę i specyfiki, a ja sprowadzałem na kwadrat panienki. Z reguły małolatki w naszym wieku, ale kiedyś ściągnąłem też pijanego milfa, którego ładowaliśmy na zmianę do bladego świtu. Baba sama władowała mi się do taksówki, pizda swędziała ją okrutnie. Gdy rano wróciła świadomość, obrażona wstała i zagroziła, że pozwie nas o gwałt.

– Wy pierdolone gówniarze, co wy sobie myślicie? Ściągać do tej meliny kobietę na poziomie? Ty wiesz gnoju, kim ja jestem z zawodu? Mam ci się przedstawić z zawodu? – mamrotała wściekła mamuśka, próbując założyć podarte rajstopy. Wyglądało to śmiesznie i żałośnie zarazem.

Sadek dla jaj zostawił w jej odbycie gumkę, tak że wystawała do połowy. Zastanawialiśmy się później, jedząc kacową pizzę, jak stary zareagował na jej „ogonek”, gdy nieświadoma wróciła do domu.

Sadek był moim pierwszym i jedynym prawdziwym przyjacielem i nie potrafię sobie wyobrazić jak do tego doszło, że nasze drogi się rozeszły. Ale podobno takie jest przecież dorosłe życie, prawda?

Zanim trafił do kryminału był świadkiem momentu, w którym zawalił się mój świat. Tamtego popołudnia zadzwonił do drzwi dzwonek, a ja zobaczyłem w judaszu parę policjantów. Od razu pomyślałem, że ktoś nas podpierdolił.

– Psy stary, chowaj towar! – wyszeptałem do mojego współlokatora, a Sadek pospiesznie zaczął wyjmować towar z puszek po herbacie i biegł spuścić to w kiblu.

Pukanie nie ustawało.

– Pan Piotr Szczepański? – usłyszałem zza drzwi.

– Tak, o co chodzi?

– Aspirant Marek Suchecki, Komenda Miejska Policji w Poznaniu. Proszę otworzyć – powiedział policjant.

Uchyliłem drzwi, nie wpuszczając ich do środka.

– Czy jest pan spokrewniony z Marzeną Raubo? – zapytał pies.

– Tak, to moja matka.

– Pana mama nie żyje, została zamordowana. Przyjechaliśmy powiedzieć to panu osobiście. Trwają czynności na miejscu zbrodni.

– Czyli gdzie?

– Na Osiedlu Orła Białego 27.

Adres się zgadzał.

Jak już powiedziałem, to był dzień, w którym zawalił się mój świat. Ojciec zostawił nas, gdy byłem mały. Nie znałem jego rodziców. Babcia i dziadek od strony mamy od dawna nie żyli. Miałem tylko ją.

Zrobiło mi się słabo i poczułem jakby przez tył mojej głowy przelewano rozgrzany ołów, który momentalnie zastyga. Straciłem równowagę i usiadłem na dupie wśród rozrzuconych butów. Wtedy nie byłem jeszcze pedantem. Nogą pchnąłem drzwi, zamykając je niebieskim przed drzwiami. Moja twarz wykrzywiła się w grymasie. Chciało mi się płakać, ale z emocji zrzygałem się pod siebie.

– Co jest, do kurwy? – zapytał zaniepokojony Sadek, podkładając mi miskę między nogi.

Nie byłem w stanie nic powiedzieć. Zacząłem się trząść i szlochać, a ścisk między przegrodą nosową a gardłem był tak olbrzymi, że nie byłem w stanie wydusić z siebie słowa. Nie wiem ile trwała ta chwila, ale Sadek w końcu przyniósł szklankę z czymś do picia i niemal siłą kazał mi to wypić. To był bardzo mocny drink, wódka z sokiem kaktusowym, ale podziałało orzeźwiająco.

– Ktoś mi zabił matkę, rozumiesz to? – powiedziałem do mojego przyjaciela, próbując spojrzeć mu w oczy. Łzy jednak zalały pole widzenia, a ja poczułem tylko jak Sadek tuli mnie z całą siłą, klęcząc w tych moich rzygach, nie mając pojęcia, co zrobić dalej.

Kilka chwil później jakiś małolat bez zapowiedzi zadzwonił do drzwi, chcąc kupić gieta trawy. Sadek wypierdolił go z bloku na butach, robiąc przy tym ogromny raban na klatce. Wydaje mi się, że w tamtym momencie też czuł totalną bezsilność.

***

Pogrzeb mojej mamy był skromny, ale godny. Do tych ustawowych paru tysięcy na pochówek musiałem dołożyć jedynie kilka stów na lepszą trumnę, bo nie chciałem chować jej w jakimś tanim, sosnowym gównie. Sadek wyłożył to siano i nie dał sobie tych pieniędzy oddać. Twierdził, że zrobił w chuja jakiegoś bananowca na koksie i to się Jolce należało.

To był pogodny, czerwcowy dzień. Świeciło słońce, więc mogłem ubrać przeciwsłoneczne okulary. Dodawały mi pewności siebie, której przecież niedostatek cierpiałem całe życie. Szczególnie w tym dniu. Nie chciałem, by ludzie, a przede wszystkim moi znajomi widzieli, jak płaczę. Radziłem sobie dobrze. W trakcie mszy, pochodu, rzucania garści ziemi do grobu i w momencie, gdy grabarze operowali łopatami. Wtedy wszystko było przesądzone, choć do tego momentu łudziłem się, że to wszystko to jakiś prank albo krzywy lot, z którego nie mogę się wybudzić. Po prostu pomieszałem dawki lub temat na imprezowym stole i zaraz wszystko wróci do normy. Ocknę się, znajomi pocisną bekę, dojdę do siebie, a jutro wypiję kacowe piwo i świat znowu stanie się znośny. Zadzwonię do mamy i upewnię, że wszystko z nią w porządku.

Ale ten scenariusz nigdy się nie spełnił. Gdy grabarze zakopali na dobre trumnę i uformowali grób i gdy przykryło go morze kwiatów, moi znajomi i przyjaciele zaczęli podchodzić, by wesprzeć mnie na duchu. I gdy zobaczyłem, że Sadek płacze, sam również się rozpłakałem i nie potrafiłem już powstrzymać swoich emocji.

Zostałem jeszcze chwilę nad grobem mamy i poczekałem aż wszyscy sobie pójdą i wrócą do swoich codziennych obowiązków. Gdy zrobiło się pusto ułożyłem symetrycznie wieńce, włożyłem ręce do kieszeni i wróciłem do mieszkania Sadka. Słońce grzało fest, więc zdjąłem marynarkę i stwierdziłem, że się przejdę, bo przecież nigdzie mi się już nie spieszyło.

Nie wiem czemu, ale podczas tej przechadzki czułem się lekki jak piórko. Gdzieś w środku mnie mieszały się smutek, dziwna ulga wywołująca wyrzuty sumienia i gniew. Cieszyłem się, że mama już nie cierpi i jest wolna od wszelkich ziemskich trosk. Z drugiej strony miałem świadomość, że zostałem właściwie zupełnie sam i to poczucie budziło we mnie wręcz paniczny strach. Wszedłem do Żabki i poprosiłem o dwie setki smakowej wódki, by przed tym niekomfortowym uczuciem nieco uciec. Podczas powrotu do domu zahaczyłem jeszcze dwa sklepy.

Sadek zaprosił naszych najlepszych kumpli, ugotował moje ulubione żarcie i powiesił w moim pokoju plakat „I Want To Believe” z motywem z serialu X-Files, który po dziś dzień uwielbiam. Chciał chyba, bym o wszystkim choć na chwilę zapomniał. Szybko przekonaliśmy się jednak, że życie nie jest koncertem życzeń.

Niedługo później policjanci znów zapukali do naszych drzwi, ale tym razem po Sadka. Jakieś gnoje, którym sprzedał temat, rozpruły się i psy zaczęły go obserwować. Po dwóch miesiącach miały tyle dowodów, by zamknąć go w więzieniu. Wyprowadziłem się i poszedłem na swoje, a mój ziom regularnie dostaje ode mnie paczki. Nigdy nie zapomniałem o jego pomocy.