Gniazdo os

Obejście całego jeziora w Lipach zajęło nam ponad trzy godziny. Byliśmy już właściwie u kresu podróży – za chwilę mieliśmy znaleźć się na dziurawej drodze prowadzącej z Portek do ośrodka wczasowego pracowników Stilonu.

Zmęczenie kurewsko dawało się we znaki i myśleliśmy już tylko o posiłku – składanych kromkach chleba z pasztetem, bo przecież w tamtych czasach nic bardziej wykwintnego nie było nam potrzebne.

Szliśmy we troje – ja, mój „przyszywany” kuzyn Tomek i Agnieszka. Miałem wtedy 14 lat, a oni byli o dwa lata starsi. Na tym etapie życia jest to spora różnica, choć jak mogłem, starałem się dotrzymać im kroku, jeśli chodzi o wkraczanie w młodość i pierwsze „dorosłe” doświadczenia.

Któregoś wieczoru podczas tych wakacji Agnieszka poczęstowała mnie papierosem. Byłem strasznie przeciwny tej używce, ale Aga wzięła fajkę do ust, rozpaliła ją i podała mi. Choć miałem dopiero 14 lat, moje raczkujące, męskie ego nie pozwoliło na odmowę. Zresztą fakt, że ten szlug był przed chwilą w jej ustach i miał kontakt z jej śliną, przyćmił cały mój zdrowy, młodzieńczy rozsądek. Siedzieliśmy na małym, wędkarskim pomoście. Wziąłem kilka buchów i świat zaczął wirować. Bujało mną, jak po butelce wódki. Zacząłem więc jarać szlugi, żeby poczuć ten chwilowy „haj”. To były nasze pierwsze i ostatnie wspólnie spędzone wakacje. Mama Agnieszki została po latach miejską radną, a później posłanką Platformy. Równie dobrze można więc powiedzieć, że została złodziejką. Agnieszce zapewniła wysoką funkcję w jednej z placówek podległych Urzędowi Marszałkowskiemu. Często widywałem ją, gdy pracowałem jako dziennikarz. Nigdy jednak nie przypomniałem jej się i nie wytknąłem jej, że jeśli kiedyś zdechnę na raka, to w głównej mierze przez nią.

Jak już wspomniałem, obeszliśmy całe jezioro i marzyliśmy już tylko o żarciu i odpoczynku. Wtem, usłyszałem bzyczenie i owady na moim ciele.

– Kurwa mać!!! – krzyknąłem na głos, a zanim dokończyłem ten krótki, acz dosadny komunikat, pierwsze żądła wbiły się w moją skórę – dwa w przedramię, jedno w szyję. – Osy, spierdalamy – dodałem, ostrzegając moich kompanów i biegnąc ile tchu w płucach przed siebie, w stronę drogi i ośrodka wczasowego.

Po kilku minutach dobiegliśmy do asfaltówki, a osy odpuściły. Doszliśmy do wniosku, że musiałem nieumyślnie wdepnąć w gniazdo os leżące na ziemi. Ukłucia bolały jak sam skurwysyn, a mama i ciotka kazały przyłożyć do nich przekrojoną cebulę.

To wydarzenie dało mi pewną lekcję. Idąc w las lub gdziekolwiek indziej, już zawsze później uważnie patrzyłem pod nogi. To uratowało mnie nie tylko przed wdepnięciem w kolejne gniazdo os, ale również przed wdepnięciem w niejedno życiowe gówno.