W objęciach „Dzikiej Renaty”

W objęciach „Dzikiej Renaty”

– Tylko bądźcie cicho, gdy zbliżymy się do bramkarzy. Zachowujcie się normalnie – nie krzyczcie, nie ekscytujcie się, ale niech uśmiech nie znika z waszej twarzy – oni nie chcą tu smutasów i ludzi zagubionych. No i druga istotna rzecz – nie mówcie po polsku, bo oni stawiają tu na lokalsów, a nie turystów – Anastazja wydawała swojej „paczce” ostatnie instrukcje przed dojściem do kolejki ustawionej w kierunku drzwi do „Dzikiej Renaty”.

U Aloesa budziło to skojarzenia z uwagami trenera przed biegami nominowanymi arcyważnego, żużlowego meczu lub szatnią piłkarską w trakcie piętnastominutowej przerwy. Jednak przyjęte przed wyjściem z domu berlińskie kryształy skutecznie łagodziły atmosferę napięcia i swoistego „być albo nie być” dla tego wieczoru, a tak właściwie tej nocy i poranka, bo na zegarze lada chwila wybijała północ.

Kolejka do klubu na szczęście nie była długa – prawdziwy tłok miał się tu rozpocząć dopiero za trzy godziny i potrwać do świtu. Czwórka spragnionych narkotycznych wrażeń przyjaciół szybko stanęła przed obliczem bramki. Tym razem potencjalnych gości prześwietlała Esther, która Aloesowi z miejsca skojarzyła się z Marushą – niemiecką gwiazdą muzyki elektronicznej z lat dziewięćdziesiątych XX wieku. Plan od początku był jasny – buzię otwiera jedynie Marcel, który wychował się za zachodnią granicą i perfekcyjnie opanował sztukę udawania Niemca. Akcent, urok osobisty i kilka szybkich oraz celnych ripost na żarciki bramkarki otworzyły drzwi do – jak się później okazało – najbardziej szalonej nocy w życiu Aloesa…

– Co mamy dziś na kolację?

– „Szpetamina”, proszę pana. Przynieść sztućce? – zapytała Wrotka.

– Dziękuję, poradzę sobie bez – odpowiedział Aloes, momentalnie wciągając białą ścieżkę z wyświetlacza smartfona przez uciętą słomkę.

– Co to jest ta „szpetamina”? – zapytał Aloes, zaciągając się nosem i wodząc palcami po nozdrzach.

– Speed i keta – przygotuj się na długą i ciekawą noc – odpowiedziała zaprawiona w bojach dziewczyna.

Dla Aloesa był to pierwszy raz, gdy zażywał taką kombinację, w dodatku w lokalu, wśród ludzi. Nikt nie był w stanie więc przewidzieć co wydarzy się następne. Tak naprawdę po latach uzależnienia od alkoholu i marihuany dopiero odkrywał świat chemicznych narkotyków i technoklubów. Świat ten bardzo go fascynował i znów wynosił gdzieś na głębokie morze używkowych przygód oraz braku kontroli nad własnym umysłem i ciałem. Zupełnie jak za czasów liceum, gdy każde chlanie kończyło się czymś nieprzewidywalnym, ale też nie zawsze miło wspominanym.

„Dzika Renata” była czymś na kształt wielkiego skłotu, z mnóstwem przedziwnych instalacji w każdym z pokojów. Wielki budynek z kilkoma piętrami i parkietami, osobliwymi kiblami zaklejonymi wlepkami i pomazanymi markerami, stanowił berlińską ziemię obiecaną dla rządnego przygód chłopaka z miasta średniej wielkości, gdzieś na skraju zachodniej Polski, około 150 kilometrów od stolicy Niemiec. Aloes znajdował się w środku imprezowego oka cyklonu, o którym wcześniej tylko czytał na zagranicznych portalach. Wycieczki do kibla, w celu wciągnięcia kolejnych kresek, były jak wizyta dziecka w domu strachów lub urywki z „Enter The Void” Gaspara Noé. Trzymał się mocno, lecz po piątym „szczurze” zdezorientowany umysł zaczął płatać mu figle…

DRRRRRRRRRRRRRRRRRRYYYYYYNNNNNNNNN! Dźwięk starego aparatu telefonicznego wyrwał go z letargu. Cała czwórka przyjaciół siedziała w największej w klubie toalecie – na środku znajdowała się czarna, mogąca pomieścić kilka osób skórzana kanapa, a naprzeciwko nich stał wysoki, wykolczykowany murzyn we fleku. Wyglądał jak klon Maxima Reality z The Prodigy, ale utrzymywał, że jego dziadek był członkiem NSDAP. Marcel próbował nakłonić go do sprzedaży resztek marihuany, jaką czarnoskóry posiadał w kieszeni. Początkowo zażyczył sobie 10 euro. Stopniowo cena malała, by zatrzymać się na piątaku. Panowie dobili targu, ale Marcel po wyjęciu zawartości kieszeni zorientował się, że ma przy sobie jedynie trzy euro i 67 centów. Finalnie transakcja doszła jednak do skutku. Po tym po raz kolejny zadzwonił telefon, który Marcel odebrał. Osoba dzwoniąca życzyła dobrej zabawy i niezapomnianych wrażeń. Oldskulowy aparat był jedną z atrakcji „Dzikiej Renaty”. W całym klubie znajdowały się blisko cztery takie urządzenia sprzężone ze sobą i porozmieszczane na kolejnych piętrach. Nikt nigdy nie wiedział kiedy telefon zadzwoni, kto znajdzie się po drugiej stronie słuchawki i co powie, co dodawało temu miejscu dodatkowej aury zaskoczenia i tajemnicy.

Polska ekipa przeniosła się do pomieszczenia, w którego centrum stało ogromne łóżko przykryte czerwoną, lateksową plandeką. W tamtej chwili znajdowała się na nim jedynie namiętnie całująca się para latynosów, która nie miała zresztą problemu, by Aloes, Anastazja, Marcel i Wrotka położyli się obok. Marcel skręcił i odpalił blanta, a Aloes i Wrotka wrócili się do jednego z kibli na kolejną sesję ze „szpetaminą”. Po powrocie debiutant berlińskich lokali załapał się na konkretną pojarę, która – w połączeniu z przedawkowaniem ketaminy – spowodowała daleki i niespodziewany odlot.

Gdy się ocknął, nie wiedział kim i gdzie jest. Po raz pierwszy w życiu doświadczył wrażenia „wyjścia” ze swojego ciała, które często opisywali w sieci użytkownicy „special K”. Zastany obraz przeraził go, ale wciąż nie był w stanie odnaleźć się w czasie i przestrzeni. Do jego świadomości docierały jedynie pocięte obrazy. Wrotka klęczała na łóżku udając psa, a w zębach trzymała sznurek z czerwonym balonikiem napełnionym helem. Dwa metry obok facet w dredach wspinał się po framudze przecinającej pomieszczenia, a obok tańczyli otumanieni ludzie. Aloes miał wrażenie, że śni mu się scena z jakiegoś przerażającego teatru absurdu. Ledwo stał na nogach, opierając się o barierkę łóżka, dlatego też stwierdził, że dla bezpieczeństwa usiądzie pod ścianą i postara się uporządkować swoją głowę. – Co tu się, do kurwy nędzy, odpierdala? – zapytał w myślach. Po chwili podeszła do niego Anastazja i zapytała o godzinę. Cyfry na telefonie rozmywały się do tego stopnia, że nie był w stanie odpowiedzieć na pytanie, ale werbalny kontakt z drugą osobą pozwolił wrócić mu do świata żywych. Jak się okazało, jedynie na krótką chwilę.

Kolejna godzinę wypełniła obserwacja bywalców lokalu, którzy w narkotycznym zwidzie przeistoczyli się w zombie. Normalny wygląd zachowywali jedynie ludzie znajdujący się w promieniu dwóch metrów. Cała reszta była plejadą potworów, która na szczęście wzbudzała więcej zainteresowania niż strachu, bo faza zaczynała schodzić. Gdy Aloes oswoił się z sytuacją, postanowił stawić czoła grozie i nawiązać kontakt z umarlakami. W miarę zbliżania się do kolejnych stworów, ich twarze zmieniały się i stawały się ludzkie. To utwierdziło go w przekonaniu, że po prostu przedawkował i czas na odpoczynek oraz zimną wodę.

Na zegarze wybijała szósta rano, gdy do lokalu przybyli współlokatorzy Wrotki – czczący ją jak boginię Niemiec z Bawarii Swen i Australijczyk Jerry. Po krótkim rozeznaniu przyjaciele weszli do szafy przerobionej na konfesjonał z odwróconym do góry nogami krzyżem. Wyszli stamtąd po kilku chwilach i pociągnięciach nosem i od razu usiedli na jednej z kanap. Dawka ketaminy okazała się tak duża, że niemal z miejsca wprowadziła ich w tzw. k-hole. Wywrócone gałki oczne dobitnie świadczyły o tym, że chłopaki zawędrowali do miejsca zapewne bardzo mrocznego i odległego.

W międzyczasie noc już całkowicie przerodziła się w dzień, a zmęczenie i zjazd coraz bardziej dawały się we znaki ekipie Aloesa. Wrotka doszła do wniosku, że wszyscy wyjdą z lokalu razem, ale stan jej współlokatorów był jeszcze daleki od możliwości podróży. Całej grupie nieustannie towarzyszył czerwony balonik napełniony helem. Po 8 rano rozpoczął się żmudny proces dobudzania ketaminowych podróżników. Swen i Jerry na dobrą sprawę nie kontaktowali z rzeczywistością, a reszta załogi zbierała swoje rzeczy i dopijała ostatnie drinki. Aloes wyprowadził chłopaków na podwórko i powierzył Jerry’emu czerwony balonik do opieki.

– Po co mi to dajesz? – zapytał wciąż głęboko skecony Jerry.

– Wrotka powiedziała, że musisz zaopiekować się jej balonikiem – odpowiedział Aloes. Sprzeciwu nie było.

Po 20 minutach zamieszania wszyscy byli już poza bramami „Dzikiej Renaty”. Do Wrotki dołączył jej chłopak z kumplami, a ketaminowi podróżnicy stwierdzili, że potrzebny im jest spacer i do domu wrócą komunikacją miejską. Aloes, Anastazja i Marcel zamówili taksówkę. Gdy ta nadjechała i stanęła przed przejściem dla pieszych tuż pod klubem, przez „zebrę” przechodziła para współlokatorów Wrotki. Wyglądali jakby wciąż byli bardzo daleko ponad berlińskimi dachami i naszym łez padołem. Australijczyk wciąż miał zawiązany na palcu sznurek z czerwonym balonem wypełnionym helem, który sprawiał wrażenie, że sam prowadzi go do domu i do normalności, z dala od objęć „Dzikiej Renaty”.