Koniec pachniał październikowym deszczem

Koniec pachniał październikowym deszczem

A więc tak wygląda koniec. Rozstanie z miastem, które w jakiś sposób cię ukształtowało, później skrzywiło, być może też zdegenerowało, a na końcu zostawiło na lodzie, mamiąc jedynie od czasu do czasu tymi ulotnymi chwilami przypominającymi złote czasy – gdzieś w sercu lata, gdy przecież wszystko wygląda zgoła inaczej, niż w rzeczywistości.

Latem wszystko jest inne i wszystko inaczej wygląda, inaczej pachnie. Jest lepiej naświetlone, nabuzowane witaminą D3 lejącą się z nieba, za którą przez te parę miesięcy nie musisz płacić. To jak taka lampa pierścieniowa, którą ludzie kupują, by uatrakcyjnić swój niedoskonały ryj lansowany czy też sprzedawany w internecie.

Ale później przychodzi jesień, a październikowy deszcz zmywa wszystkie pozory. Zostawia cię z czystą brudną prawdą o twoim mieście, o twoich znajomych, o tobie. I nagle budzisz się obok dupy, która śpi obok ciebie w resztach makijażu i ma nieświeży oddech. Zupełnie jak to miasto. Wszystko, co latem przykrywała zieleń, wychodzi na wierzch. Cały brud i smród. Cała obłuda pudrowana jeszcze chwilę temu białym proszkiem niewiadomego pochodzenia. I w tym wszystkim okazuje się, że ty też wyglądasz jak gówno i śmierdzi ci z ryja. Że nie możesz wytrzymać sam ze sobą, a punkt, w którym się znajdujesz, wydaje się nie mieć dróg wyjścia.

Zapominasz o swoich marzeniach. Zapominasz o swojej prawdziwej miłości. Ścieżka zaciera się i dreptasz w błocie. A przecież wydałeś kilka stów na nowe buty. Wchodzisz w pokrzywy, które cię parzą. Nie wiesz gdzie jesteś. Nie wiesz kim jesteś. Nie wiesz po co jesteś.

A więc tak wygląda koniec.

Ktoś mądry powiedział kiedyś, że każdy koniec jest nowym początkiem.