Berlin. Duchy moich wspomnień

Berlin. Duchy moich wspomnień

Tej sierpniowej, nie tak już ciepłej nocy, spacerowałem ulicami Berlina. Rozmyślałem i szukałem duchów. Miałem dużo czasu, bo pierwszy pociąg powrotny do Polski zaplanowany był dopiero na wschód słońca. Architektura miasta nie robiła już na mnie żadnego wrażenia, mogłem więc skupić się na swojej introwertycznej jeździe, a podniebienie orzeźwiał Berliner Luft.

W głowie grało mi „Red Violins” mojego ulubionego zespołu, który reaktywował się i z którego koncertu właśnie wracałem. Utwór ten przenosił mnie wprost do 2014 roku, gdy wciąż zmagałem się z depresją, ale wychodziłem już na prostą, spłacając długi, biorąc odżywki, chodząc na siłownię, piorąc się po ryjach na salce i w lasach, zdobywając nowe doświadczenia w rozgłośni radiowej, która kilka lat później niechybnie zabiła mój zapał do dziennikarstwa. Mało wtedy piłem i dużo czułem.

Teraz piję dużo i czuję mało, dlatego odnalezienie nici ze mną z tamtego czasu wcale nie było łatwe. Muzyka jest jak kropla, która drąży skałę, ale tutaj brakowało jeszcze dużo kropel do pełnej emocjonalnej koneksji. Być może dlatego zamiast na pogoni za lepszym sobą, skupiłem się na szukaniu duchów na pustych, berlińskich ulicach.

Byłem w komfortowej pozycji, bo miałem pełną świadomość i ogląd sytuacji. Nie jak podczas tych przeklętych nocy, gdy budziłem się skołowany i zlany zimnym potem, nie wiedząc co się stało. Moje myśli i serce płatały mi ponure i plugawe figle, każąc szukać w śnie zaginionej w Berlinie mamy. Dopiero po chwili uświadamiałem sobie, że już dawno odeszła i nie muszę jej szukać i czułem ukojenie, któremu zawsze towarzyszy pewnego rodzaju wyrzut sumienia.

Dreptałem więc kolejnymi przecznicami, nie zważając na wielki odcisk, który tworzył się na palcu u stopy. Szukałem duchów. Byłem całkowicie sam, zupełnie zapomniany przez świat. Gdyby ktoś wsadził mi kosę między żebra, przez długi czas nawet nikt nie zorientowałby się, że coś się wydarzyło. Można więc powiedzieć, że szukając duchów sam duchem już poniekąd byłem.

Mam do dziś w głowie pewne wspomnienie. Tak naprawdę mam ich w bród. Jest zima 2001 roku. Jadę autobusem z mamą i ciocią, wracamy z Ikei, a w kieszeni trzymam „Never Mind The Bollocks” Pistolsów, kupione tego samego dnia na flumarku. Cały dzień dumnie robiłem za tłumacza, a teraz jedziemy na pociąg do Polski i już za kilka godzin będę mógł odsłuchać jeden z kamieni milowych punk rocka na moim „jamniku”. Za mokrymi oknami autobusu majaczą girlandy, Berlin również szykuje się do świąt.

Lato 2005 roku. Mama budzi mnie przed czwartą nad ranem, pora zbierać się do pracy. Zaraz wsiądziemy w auto, które zawiezie nas do Kostrzyna, a następnie wsiądziemy do pociągu, który wysadzi nas na stacji Berlin Lichtenberg. Przesiadka do zatłoczonego s-bahnu, w którym dopiero się rozbudzam przy dźwiękach The Faint w moich słuchawkach. Muzyka technokratycznego miasta. O dziewiątej przebieram się i zaczynam kopać oczko wodne. Ciężka praca trwa kilka godzin, ale nikt z moich znajomych nie ma możliwości dorobić na wakacje w euro. Nagrodą będzie kebs i piwo w drodze powrotnej pociągiem do Polski. To mój i mamy rytuał.

Te duchy, duchy moich wspomnień, wciąż błądzą po berlińskich ulicach. I wiem że wciąż tam będą, dopóki się nie poddam.